Słowo ma siłę – 20.05.2015

Oj, jakoś tak publicystycznie mi dziś wyszło. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, ale nie mogłem się powstrzymać.
Mógłbym oczywiście popłynąć tu w historię polskich biskupów i pewnego wilka z Torunia, ale to byłoby zbyt banalne i zbyt prostackie. (Co nie zmienia faktu, że i tak już to przemyciłem.)
Pan Jezus mówił o sobie, że jest Dobrym Pasterzem. Gdy mówimy o biskupach, też często określamy ich mianem pasterzy, a wiernych z diecezji ewangelicznie nazywamy owczarnią. Z tym baczeniem na trzodę, jak to określa apostoł, bywa różnie. Jakoś tak się bowiem poukładało przez wieki, że, nie do końca ze swojej winy, biskupi zatracili to, co według Pana Jezusa charakteryzuje pasterza: Pasterz zna swoje owce, a one znają jego.
Czy współczesny biskup zna mnie, czy ja znam mojego biskupa? Dobra, wiem, jak ma na imię biskup diecezjalny, bo wspomina się go każdej niedzieli. Dobra, wiem oczywiście, jak się nazywa, troszkę nawet o nim czytałem, ale naprawdę go znam? No, nie znam. A czy on zna mnie?
A ja, kurczę, chciałbym znać mojego biskupa. I chciałbym, żeby on znał mnie. Mi by to pomagało. I jemu, wierzę, też.
Przypomina mi się wywiad z biskupem Piotrem Jareckim w Tygodniku Powszechnym. Biskup Piotr mówi w nim między innymi:
Ustawienie się jako „pasterz z zewnątrz” jest łatwiejsze, ale – mówiąc nieco górnolotnie – dla człowieka duchowego to za mało. Porównajmy biskupa z proboszczem: ten pierwszy nie ma swojej wspólnoty, w której zna ludzi po imieniu. Wędruje z parafii do parafii, patrzy na praktycznie obcych ludzi, na obcą trzodę, nazywając się jej pasterzem. Jak temu zaradzić? Nie ma prostej odpowiedzi. Ważne, żebyśmy przynajmniej to sobie uświadamiali.
Dużo zależy od osobowości, od otwarcia: żeby się nie ograniczyć do „pasterzowania zewnętrznego”, które niestety skonstatowałem u siebie w pewnym momencie mojego ponad dwudziestoletniego życia biskupiego. Chodzi o to, żeby się nie ograniczyć do tego, co oficjalne i tylko religijne, ale uczestniczyć w życiu kulturalnym i w codziennych sprawach. Żeby biskup wiedział, co to jest praca i ile co kosztuje, żeby poszedł do sklepu, żeby nie był wyalienowany. Znam biskupów, którzy udostępniają numer swojego telefonu komórkowego, z którymi kontakt jest łatwy, nie trzeba czekać dwóch tygodni na audiencję, którzy, jeśli trzeba, powiedzą: „przyjdź dziś na kawę, pogadamy”. Kiedyś sam zastrzegłem telefon, bo się bałem, że będą do mnie wydzwaniać. Dziś zupełnie inaczej do tego podchodzę.
Jak ładnie to koresponduje właśnie z tym fragmentem, ze słowami świętego Pawła, który podkreśla, że “te ręce zarabiały na potrzeby moje i moich towarzyszy”.
Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu
O tak. Sam wiele razy o tym zapominałem i pewnie wciąż jeszcze zapominam. A to taka prosta i oczywista prawda. Obym jej nie gubił.
Wciąż towarzyszymy Panu Jezusowi i Jego uczniom w ostatniej wieczerzy. To ważne: Jeszcze przed pojmaniem, procesem, męką, ukrzyżowaniem, jeszcze przed zmartwychwstaniem. Ale przecież On wie, co nastąpi. Wie, co nastąpi już niedługo i wie, co będzie potem.
Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno.
Tak bardzo lubimy się spierać i dzielić, wykluczać. I Pan Jezus o tym wie, bo przecież zna nas doskonale. Dlatego, jak sądzę, tak żarliwie prosi Ojca o jedność. Jedność nie oznacza braku różnic. Syn różni się wszak od Ojca. Ba! Jedność jest możliwa wtedy, gdy są różnice właśnie. Wtedy się uzupełniamy. Jedność jest wtedy, gdy tym różnicom towarzyszy miłość. A to z tym najważniejszym przykazaniem na ogół mamy najwięcej problemów.
Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą.
Nic dodać, nic ująć.