Słowo ma siłę – 27.05.2015

Bardzo dziś MOJA ta Liturgia Słowa i bardzo MOJE, takie osobiste, to #slowomasile. Zmusza do spojrzenia wstecz i zaglądania w to, co zabliźnione.
Fajnie by było, nie? Gdyby tak wszyscy wierzyli, jak my, że jest jeden Pan Bóg, i to w trzech Osobach. Gdyby tak wszyscy uznali i pokłonili się, jak należy. Chciałoby się to nawet przyspieszyć. No, wiadomo: “na chwałę Pana”. Jak widać, to marzenie towarzyszy ludziom od dawna i od dawna ludzie proszą Pana Boga, żeby wreszcie zrobił porządek.
Na szczęście Pan Bóg jest od nas mądrzejszy i działa w zupełnie innej niż my perspektywie czasowej. My chcielibyśmy już, teraz, natychmiast, a na pewno za naszego żywota. A Pan Bóg ma czas. Ma czas, bo szanuje naszą wolność i daje nam dojrzeć do tego.
Daj zapłatę tym, którzy oczekują Ciebie.
Tak po prawdzie to troszkę zuchwałe te wezwania. Ja, prawdę mówiąc, wolałbym, żeby Pan Bóg nie dawał mi zapłaty, a już na pewno nie według moich zasług. Coś tak bowiem czuję, że kiepsko bym na tym wyszedł. Ba! Coś tak czuję podskórnie, że wszyscy kiepsko byśmy na tym wyszli, gdyby Pan Bóg “dawał zapłatę”. To ja jednak wolę poczekać i liczyć na Boże miłosierdzie i – że da nie zapłatę, ale łaskę. Moja żydowska intuicja mi podpowiada, że to się jednak ludzkości bardziej opłaci.
Psalmy pojawiają się w #slowomasile rzadko, bo jakoś mam z nimi problem, a nie chcę na siłę pisać. Czasem jednak trafi się taka perełka, że nie ma wyjścia – musi zostać i muszę coś napisać. Tak jest właśnie dzisiaj.
Troszkę tu przeciwnie do pierwszego czytania. Nie ma mowy o zapłacie. Nie dla naszych zasług, ale “przez wzgląd na Swoje imię”. Gdyby Pan Bóg dokonał sprawiedliwego bilansu moich dokonań – zasług i win, to marnie bym wyglądał. Potrzebuję Bożego miłosierdzie, bo bardzo jestem słaby. Uświadomienie sobie swojej słabości jest ważne.
Jakie to ludzkie, prawda? Niby 3 lata chodzą z Panem Jezusem, tyle widzieli, tyle słyszeli, tyle doświadczyli, tyle się nauczyli, a i tak wychodzą z nich takie małe, ludzkie ambicyjki. No, tak by chcieli zostać docenieni. I żeby wszyscy widzieli, jak sobie tak siedzą po obu stronach Mistrza. To przecież ludzkie. Tak bardzo ludzkie. Chcemy być docenieni. Łakniemy splendoru.
Oj, wiem coś o tym, wiem. Bardzo dobrze wiem. Robisz coś dobrego. I niby robisz to dla innych, sam w to wierzysz głęboko. Ale to gdzieś w tyle głowy siedzi. I szepcze podstępnie, że, skoro tyle dobrego robisz, to ci się należy jakieś uznanie, jakiś splendor, jakaś nagroda, jakiś przywilej. I, skoro tyle dobrego robisz, to przecież wiesz, jak zrobić, żeby było wszystkim lepiej, więc może powinieneś jednak mieć większy wpływ, większą władzę. I tak szepcze do ucha. Tak kusi. Znam to. Mnie skusiło.
Lecz kto by między wami chciał się stać wielkim, niech będzie sługą waszym.
Co roku obserwuję hierarchów, którzy obmywają stopy – chorym, czasem ubogim, czasem więźniom. Obserwuję to bardzo uważnie. Starannie wybrani chorzy, starannie wybrani ubodzy, starannie wybrani więźniowie. Umyci najpierw, żeby im nogi nie cuchnęły, kiedy się biskup pochylać będzie. I piękna misa do tego, naczynie zdobione, ręcznik świeżuteńki. Przygotowane nogi umyć i do swoich zajęć, a tamci? No, niech wracają, skąd przyszli.
I nie potępiam. Nie wiem, jak sam bym robił. I ta niepewność mnie boli.